Generation Kill: Czas wojny to serial nadal aktualny, mimo upływu ośmiu
lat. Mniej znany niż Kompania braci, ale do bólu prawdziwy, bez zbędnego owijania
w bawełnę i mydlenia oczu, bez niezniszczalnych szablonowych herosów, ale na
czele ze zwykłymi ludźmi, którzy znaleźli się w niezwykłym miejscu w niemniej
zwykłych okolicznościach.
Długo przymierzałam się żeby napisać ten post, właściwie od momentu, gdy po raz pierwszy natrafiłam na Generation Kill. Zanim jednak zabrałam się za wystukanie kilku słów na klawiaturze, musiałam pozbierać myśli i nieco poukładać w głowie to, co zobaczyłam na ekranie...
Długo przymierzałam się żeby napisać ten post, właściwie od momentu, gdy po raz pierwszy natrafiłam na Generation Kill. Zanim jednak zabrałam się za wystukanie kilku słów na klawiaturze, musiałam pozbierać myśli i nieco poukładać w głowie to, co zobaczyłam na ekranie...
Kill (tak nazywana jest ta
produkcja w Stanach Zjednoczonych) to amerykański siedmioczęściowy serial oparty
na dokumentarnej książce Evana Wrighta (notabene o tym samym tytule), który dał
się poznać szerszemu gronu w Polsce dzięki głośnej autobiografii Jona Robertsa
- Prawdziwy gangster, został wyreżyserowany przez Susannę White i Simona Cellana
Jonesa, a wyprodukowany przez Andreę Calderwood. Mimo tego, że swoją premierę
miał 13 lipca 2008 roku (w Polsce cztery miesiące później, 25 listopada), ja
natrafiłam na niego dopiero kilka miesięcy temu, poszukując produkcji
utrzymanej w wojennej konwencji, bowiem (nie będę tego ukrywać) po obejrzeniu
Snajpera, Karbali i Ocalonego czułam ogromny niedosyt.
Wielokrotnie nagradzany i
nominowany miniserial wyprodukowany przez HBO, co oczywiste, znalazł się na
czele mojej listy, pozycji do nadrobienia.
Rok 2003. Na celowniku: Irak.
Narastający od lat dziewięćdziesiątych konflikt między USA a Irakiem miał swoje apogeum 11 września 2001 roku, kwestią czasu pozostawało, zatem natarcie amerykańskich wojsk na Bliski Wschód. Wśród tysięcy żołnierzy, którzy naparli pamiętnego roku na irackie państwo, znalazł się Pierwszy Batalion Zwiadowczego Korpusu Piechoty Morskiej, któremu towarzyszymy, podczas podróży wzdłuż Eufratu i Tygrysu aż do Bagdadu.
Jednostkę specjalną marines, w dużej mierze składającą się z młodych mężczyzn, którzy ledwo, co przekroczyli dwadzieścia lat, poznajemy w momencie przygotowania do czterdziestodniowej wyprawy, w obozie jeszcze euforia i niecierpliwość, słowne potyczki, przekomarzania się, brak większych problemów, jednym, który wydaje się komicznie wręcz błahy okazują się nieprogramowe wąsy wystające za usta. Festyniarski nastrój szybko jednak ulega zmianie, gdy członkowie oddziału zderzają się z pierwszymi niedogodnościami, poznając smak współczesnej wojny, obdartej z efekciarskich szturmów na nieprzyjaciela i bohaterskiego przejmowania miast.
Początkowo przyświecają im słuszne idee. Uwolnienie od reżimu Husajna, walka z zagrożeniem terrorystycznym, odnalezienie broni masowego rażenia czy pomoc w wprowadzeniu demokracji, to jedne z haseł wyrytych w głowach niemal 150 tysięcy amerykańskich żołnierzy, nie tylko bohaterów Kill, biorących udział w irackiej inwazji. Cierpko, zatem brzmią słowa padające z ust serialowych postaci: Chodzi o ropę. A jeszcze uszczypliwiej, że o kobiety, bo z taką teorią, również przyjdzie Nam się zmierzyć.
O ropę chodzi przynajmniej na
początku, nie ma Saddama, na Bliskim Wschodzie panuje względny spokój - cisza
przed burzą, niemal widać jak stalowe chmury wiszą nad głowami żołnierzy
jednostki, którzy zaczynają borykać się z bezsensem przeprowadzania dalszych
działań, kwestionują wojnę, popadają w absurd, jeśli jeszcze na początku czuli
podekscytowanie, teraz nic po nim nie zostało.
Misja: niesprecyzowana. Wróg: niezidentyfikowany. Czas misji: nieznany.
Taki opis dystrybutora znajduje
się na DVD. Równie dobrze tymi hasłami można było
zatytułować Kill, tak dobrze oddają one realia przeprowadzanej przez elitarną
jednostkę działań na irackiej ziemi.
Żaden z żołnierzy, mimo
przeszkolenia i wcześniejszego przygotowania, nie mógł przypuszczać, z czym w
konsekwencji będzie zmuszony się zmierzyć, a nie były to krwawe bijatyki, do
których przyzwyczaiło Nas współczesne kino, lecz walka z brakiem snu, żywności,
deficytem sprzętu, nudą, czy rozkazami dowódców, których bardziej niż bezpieczeństwo
plutonu, interesuje zapisanie się na kartach historii. Nieraz słyszymy pełne
wyrzutów słowa: Nasz dowódca jest idiotą. Żołnierze kwestionują komendy, widzą
ich bezcelowość, ale wykonują je z rosnącą niechęcią. Powątpiewają nawet w cel
samej misji.
Powierzane im zadania są
niesprecyzowane, nikt nie wie, dokąd udadzą się w najbliższych godzinach, i w
jakich warunkach przyjdzie im stacjonować. Kolejne dni zamieniają się w
tygodnie, a wciąż nie wiadomo, kto jest tak naprawdę wrogiem a kto zwykłym cywilem.
Jeśli chcecie, gińcie za swój kraj, ja wolę żyć dla swojego.
Siadając przed ekranem, miałam w
głowie efektowne sceny z Ocalonego, spodziewałam się wciągającej fabuły i akcji
trzymającej w napięciu, typowej dla wojennego kina strzelanki i chwytliwej
muzyki, tymczasem z upływem kolejnych minut pierwszego odcinka spotkało mnie
rozczarowanie. Nie przygotowałam się na surowy obraz, pozbawiony jakichkolwiek
dźwięków, poza odgłosem pracującego silnika Humvee, dialogów między bohaterami
i wyśpiewywanych przez nich piosenek a capella. Słyszymy modne dla tamtego
okresu przeboje, zobrazowujące ówczesną amerykańską popkulturę: Sk8er Boi Avril Lavigne, Hot in Herre Nelly'ego czy Let Me Ride Dr. Dre.
Szybko zorientowałam się, z czym
będę miała do czynienia. Nie z walką i ckliwą miłosną historią w tle, ale z
wojną widzianą oczami młodych mężczyzn, którzy pod koniec wyprawy tracą cały
początkowy zapał. Wojna już ich nie cieszy, z przekąsem stwierdzają, że po powrocie
do kraju okrzykną ich bohaterami, być może odznaczą orderami za zasługi,
chociaż najpewniej na to nie zasłużyli.
To, co początkowo wydawało mi się
wadą, szybko okazało się zaletą, wyróżniającą Generation Kill spośród innych
tego typu produkcji.
Realistyczne pustynne obrazy, wciąż
aktualna problematyka, pomoc marines uczestniczących w akcji przy tworzeniu
serialu (Rudy Reyes zagrał samego siebie), dialogi bohaterów (czasami o niczym istotnym, ale kto na wojnie dba o poprawność językową?), jak najrzetelniejsze oddanie rzeczywistości, nawet
muzyka okazała się zbędnym ogniwem. Wszystko ze sobą współgra.
Kill nie spotkało się z większymi
zarzutami ze strony krytyków (podkreślano prawdziwość oddania wojny, świadome
uniknięcie banału, montaż), chociaż New York Post przykleiło serialowi łatkę - nudny.
Co niektórzy widzowie nie okazali się tak wyrozumiali,
jako wady wskazując: brak ciągłości scen, niektóre następujące po sobie ujęcia,
zdaje się, że nie wynikają z siebie, dosłownie jakby znalazły się w serialu
przypadkiem, brak trzymającej w napięciu akcji, brak walk, pozbawienie serialu
muzyki, zbyt dużą ilość bohaterów, których ciężko jest początkowo rozróżnić (od
razu przygotujcie się na początkową dezorientację; przez pierwsze dwa, może
trzy odcinki, ciężko rozróżnić poszczególnych aktorów, ubranych w jednakowe
mundury i hełmy, dodatkowo informacje na ich temat są dozowane, nie wiemy zbyt wiele o
ich życiu).
Fala krytyki nie ominęła Lee
Tergesena, który wcielił się w korespondenta wojennego Evana Wrighta. W moim
odczuciu, ta postać jest kluczowa acz nie najważniejsza, jest swego rodzaju
klamrą, serial zaczyna się w momencie, gdy pojawia się w obozie, natomiast
kończy się, gdy żołnierzom przychodzi się z nim pożegnać. Jest łącznikiem
między poszczególnymi bohaterami, prowokuje ich do rozmów, zadaje pytania na
temat ich prywatności, jest kluczową postacią, która nieprzerwanie utrzymuje
się z boku, wyłączona z wielu scen, stoi na uboczu, przyglądając się żołnierskim
działaniom, tworzy w głowie swój własny obraz wojny. Momentami może zbyt
zdystansowana i małomówna, ale rejestrująca wzrokiem każdą scenę, choć na drugim
planie, nie jest potraktowana po macoszemu.
Słowa uznania należą się aktorom, którzy idealnie sprawdzili się w rolach żołnierzy. Mamy do czynienia z szorstkim Ojcem Chrzestnym (Chance
Kelly), Kapitanem Ameryką (Eric Nenninger), który boi się własnego cienia czy z dbającym przede wszystkim o dobro swojego oddziału porucznikiem Nathanielem Fickiem (Stark Sands). Najbarwniejsza okazuje się załoga Humvee, składająca się z Brada Icemana Colberta (Alexander Skarsgård), wygadanego Ray'a Persona (James Ransone), nieobliczalnego Jamesa Trombley'a (Billy Lush) i cichego Walta Hassera, którego grał Paweł Szajda.
Wielokrotnie uśmiechałam się, gdy Ray wciągał w śpiewne potyczki pasażerów Humvee'ego. Na ekranie pięciu uzbrojonych mężczyzn przekrzykujących się piskliwymi falsetami, które zdawały się nie pasować do okoliczności. Śpiewanie okazało się receptą na niekończące się nudne pustynne przeprawy i mechanizmem obronnym na otaczającą ich wojenną rzeczywistość. Ray instynktownie dużo mówi, a prowokowany przez Wrighta, mówi jeszcze więcej, niekiedy miałam wrażenie, że ani na moment nie zamykają mu się usta, Brad bezustannie go strofuje, zamknij się wreszcie, powtarza, zakazując mimochodem Jamesowi jedzenia cukierków Charmsów, które według wierzeń przynoszą pecha.
Taki opis dystrybutora znajduje
się na DVD. Równie dobrze tymi hasłami można było
zatytułować Kill, tak dobrze oddają one realia przeprowadzanej przez elitarną
jednostkę działań na irackiej ziemi.
Żaden z żołnierzy, mimo przeszkolenia i wcześniejszego przygotowania, nie mógł przypuszczać, z czym w konsekwencji będzie zmuszony się zmierzyć, a nie były to krwawe bijatyki, do których przyzwyczaiło Nas współczesne kino, lecz walka z brakiem snu, żywności, deficytem sprzętu, nudą, czy rozkazami dowódców, których bardziej niż bezpieczeństwo plutonu, interesuje zapisanie się na kartach historii. Nieraz słyszymy pełne wyrzutów słowa: Nasz dowódca jest idiotą. Żołnierze kwestionują komendy, widzą ich bezcelowość, ale wykonują je z rosnącą niechęcią. Powątpiewają nawet w cel samej misji.
Powierzane im zadania są niesprecyzowane, nikt nie wie, dokąd udadzą się w najbliższych godzinach, i w jakich warunkach przyjdzie im stacjonować. Kolejne dni zamieniają się w tygodnie, a wciąż nie wiadomo, kto jest tak naprawdę wrogiem a kto zwykłym cywilem.
Jeśli chcecie, gińcie za swój kraj, ja wolę żyć dla swojego.
Siadając przed ekranem, miałam w
głowie efektowne sceny z Ocalonego, spodziewałam się wciągającej fabuły i akcji
trzymającej w napięciu, typowej dla wojennego kina strzelanki i chwytliwej
muzyki, tymczasem z upływem kolejnych minut pierwszego odcinka spotkało mnie
rozczarowanie. Nie przygotowałam się na surowy obraz, pozbawiony jakichkolwiek
dźwięków, poza odgłosem pracującego silnika Humvee, dialogów między bohaterami
i wyśpiewywanych przez nich piosenek a capella. Słyszymy modne dla tamtego
okresu przeboje, zobrazowujące ówczesną amerykańską popkulturę: Sk8er Boi Avril Lavigne, Hot in Herre Nelly'ego czy Let Me Ride Dr. Dre.
Szybko zorientowałam się, z czym będę miała do czynienia. Nie z walką i ckliwą miłosną historią w tle, ale z wojną widzianą oczami młodych mężczyzn, którzy pod koniec wyprawy tracą cały początkowy zapał. Wojna już ich nie cieszy, z przekąsem stwierdzają, że po powrocie do kraju okrzykną ich bohaterami, być może odznaczą orderami za zasługi, chociaż najpewniej na to nie zasłużyli.
To, co początkowo wydawało mi się wadą, szybko okazało się zaletą, wyróżniającą Generation Kill spośród innych tego typu produkcji.
Realistyczne pustynne obrazy, wciąż aktualna problematyka, pomoc marines uczestniczących w akcji przy tworzeniu serialu (Rudy Reyes zagrał samego siebie), dialogi bohaterów (czasami o niczym istotnym, ale kto na wojnie dba o poprawność językową?), jak najrzetelniejsze oddanie rzeczywistości, nawet muzyka okazała się zbędnym ogniwem. Wszystko ze sobą współgra.
Kill nie spotkało się z większymi zarzutami ze strony krytyków (podkreślano prawdziwość oddania wojny, świadome uniknięcie banału, montaż), chociaż New York Post przykleiło serialowi łatkę - nudny.
Co niektórzy widzowie nie okazali się tak wyrozumiali, jako wady wskazując: brak ciągłości scen, niektóre następujące po sobie ujęcia, zdaje się, że nie wynikają z siebie, dosłownie jakby znalazły się w serialu przypadkiem, brak trzymającej w napięciu akcji, brak walk, pozbawienie serialu muzyki, zbyt dużą ilość bohaterów, których ciężko jest początkowo rozróżnić (od razu przygotujcie się na początkową dezorientację; przez pierwsze dwa, może trzy odcinki, ciężko rozróżnić poszczególnych aktorów, ubranych w jednakowe mundury i hełmy, dodatkowo informacje na ich temat są dozowane, nie wiemy zbyt wiele o ich życiu).
Fala krytyki nie ominęła Lee Tergesena, który wcielił się w korespondenta wojennego Evana Wrighta. W moim odczuciu, ta postać jest kluczowa acz nie najważniejsza, jest swego rodzaju klamrą, serial zaczyna się w momencie, gdy pojawia się w obozie, natomiast kończy się, gdy żołnierzom przychodzi się z nim pożegnać. Jest łącznikiem między poszczególnymi bohaterami, prowokuje ich do rozmów, zadaje pytania na temat ich prywatności, jest kluczową postacią, która nieprzerwanie utrzymuje się z boku, wyłączona z wielu scen, stoi na uboczu, przyglądając się żołnierskim działaniom, tworzy w głowie swój własny obraz wojny. Momentami może zbyt zdystansowana i małomówna, ale rejestrująca wzrokiem każdą scenę, choć na drugim planie, nie jest potraktowana po macoszemu.
Słowa uznania należą się aktorom, którzy idealnie sprawdzili się w rolach żołnierzy. Mamy do czynienia z szorstkim Ojcem Chrzestnym (Chance Kelly), Kapitanem Ameryką (Eric Nenninger), który boi się własnego cienia czy z dbającym przede wszystkim o dobro swojego oddziału porucznikiem Nathanielem Fickiem (Stark Sands). Najbarwniejsza okazuje się załoga Humvee, składająca się z Brada Icemana Colberta (Alexander Skarsgård), wygadanego Ray'a Persona (James Ransone), nieobliczalnego Jamesa Trombley'a (Billy Lush) i cichego Walta Hassera, którego grał Paweł Szajda.
Wielokrotnie uśmiechałam się, gdy Ray wciągał w śpiewne potyczki pasażerów Humvee'ego. Na ekranie pięciu uzbrojonych mężczyzn przekrzykujących się piskliwymi falsetami, które zdawały się nie pasować do okoliczności. Śpiewanie okazało się receptą na niekończące się nudne pustynne przeprawy i mechanizmem obronnym na otaczającą ich wojenną rzeczywistość. Ray instynktownie dużo mówi, a prowokowany przez Wrighta, mówi jeszcze więcej, niekiedy miałam wrażenie, że ani na moment nie zamykają mu się usta, Brad bezustannie go strofuje, zamknij się wreszcie, powtarza, zakazując mimochodem Jamesowi jedzenia cukierków Charmsów, które według wierzeń przynoszą pecha.
Szybko zorientowałam się, z czym będę miała do czynienia. Nie z walką i ckliwą miłosną historią w tle, ale z wojną widzianą oczami młodych mężczyzn, którzy pod koniec wyprawy tracą cały początkowy zapał. Wojna już ich nie cieszy, z przekąsem stwierdzają, że po powrocie do kraju okrzykną ich bohaterami, być może odznaczą orderami za zasługi, chociaż najpewniej na to nie zasłużyli.
To, co początkowo wydawało mi się wadą, szybko okazało się zaletą, wyróżniającą Generation Kill spośród innych tego typu produkcji.
Realistyczne pustynne obrazy, wciąż aktualna problematyka, pomoc marines uczestniczących w akcji przy tworzeniu serialu (Rudy Reyes zagrał samego siebie), dialogi bohaterów (czasami o niczym istotnym, ale kto na wojnie dba o poprawność językową?), jak najrzetelniejsze oddanie rzeczywistości, nawet muzyka okazała się zbędnym ogniwem. Wszystko ze sobą współgra.
Kill nie spotkało się z większymi zarzutami ze strony krytyków (podkreślano prawdziwość oddania wojny, świadome uniknięcie banału, montaż), chociaż New York Post przykleiło serialowi łatkę - nudny.
Co niektórzy widzowie nie okazali się tak wyrozumiali, jako wady wskazując: brak ciągłości scen, niektóre następujące po sobie ujęcia, zdaje się, że nie wynikają z siebie, dosłownie jakby znalazły się w serialu przypadkiem, brak trzymającej w napięciu akcji, brak walk, pozbawienie serialu muzyki, zbyt dużą ilość bohaterów, których ciężko jest początkowo rozróżnić (od razu przygotujcie się na początkową dezorientację; przez pierwsze dwa, może trzy odcinki, ciężko rozróżnić poszczególnych aktorów, ubranych w jednakowe mundury i hełmy, dodatkowo informacje na ich temat są dozowane, nie wiemy zbyt wiele o ich życiu).
Fala krytyki nie ominęła Lee Tergesena, który wcielił się w korespondenta wojennego Evana Wrighta. W moim odczuciu, ta postać jest kluczowa acz nie najważniejsza, jest swego rodzaju klamrą, serial zaczyna się w momencie, gdy pojawia się w obozie, natomiast kończy się, gdy żołnierzom przychodzi się z nim pożegnać. Jest łącznikiem między poszczególnymi bohaterami, prowokuje ich do rozmów, zadaje pytania na temat ich prywatności, jest kluczową postacią, która nieprzerwanie utrzymuje się z boku, wyłączona z wielu scen, stoi na uboczu, przyglądając się żołnierskim działaniom, tworzy w głowie swój własny obraz wojny. Momentami może zbyt zdystansowana i małomówna, ale rejestrująca wzrokiem każdą scenę, choć na drugim planie, nie jest potraktowana po macoszemu.
Słowa uznania należą się aktorom, którzy idealnie sprawdzili się w rolach żołnierzy. Mamy do czynienia z szorstkim Ojcem Chrzestnym (Chance Kelly), Kapitanem Ameryką (Eric Nenninger), który boi się własnego cienia czy z dbającym przede wszystkim o dobro swojego oddziału porucznikiem Nathanielem Fickiem (Stark Sands). Najbarwniejsza okazuje się załoga Humvee, składająca się z Brada Icemana Colberta (Alexander Skarsgård), wygadanego Ray'a Persona (James Ransone), nieobliczalnego Jamesa Trombley'a (Billy Lush) i cichego Walta Hassera, którego grał Paweł Szajda.
Wielokrotnie uśmiechałam się, gdy Ray wciągał w śpiewne potyczki pasażerów Humvee'ego. Na ekranie pięciu uzbrojonych mężczyzn przekrzykujących się piskliwymi falsetami, które zdawały się nie pasować do okoliczności. Śpiewanie okazało się receptą na niekończące się nudne pustynne przeprawy i mechanizmem obronnym na otaczającą ich wojenną rzeczywistość. Ray instynktownie dużo mówi, a prowokowany przez Wrighta, mówi jeszcze więcej, niekiedy miałam wrażenie, że ani na moment nie zamykają mu się usta, Brad bezustannie go strofuje, zamknij się wreszcie, powtarza, zakazując mimochodem Jamesowi jedzenia cukierków Charmsów, które według wierzeń przynoszą pecha.
O ile Ocalonemu dało się zarzucić pewną pompatyczność, typowy dla amerykańskich produkcji heroizm i wydumany wręcz patriotyzm, o tyle Kill jest obdarty z tych cech. W dużej mierze przyczyniła się do tego realistyczna rekonstrukcja następujących po sobie zdarzeń i sytuacja, w którą zostali uwikłani młodzi żołnierze korpusu. Na próżno, zatem szukać deklaracji bezsprzecznej miłości do państwa, umierania w chwale wśród fanfar, z amerykańską flagą w dłoni i odśpiewywania patriotycznych pieśni. To, że na ekranie nie ukazano pół ludzi pół bogów, nie oznacza, że młodzi żołnierze nie byli w stanie poświęcić się dla większego dobra.
Jeśli chcecie, gińcie za swój kraj, ja wolę żyć dla swojego.
Jakie pokolenie, taka wojna...
Wyprodukowany przez HBO miniserial, to jedna z tych produkcji, wobec których nie potrafię pozostać obojętna. Wracałam do niego wielokrotnie i pewnie jeszcze nieraz wrócę, zahipnotyzowana wręcz jego autentycznością i realizmem, prostotą, szczegółowością i wprost dokumentarnym przedstawieniem postaci. Nie zakładam, że jeśli ktoś lubi wojenny klimaty, to serial mu sie spodoba, bo brakuje większych zwrotów akcji, strzelanek, krwi, superbohaterów i wątku miłosnego w tle, ja jednak nie żałuję tych siedmiu godzin spędzonych przed ekranem, dzięki temu w mojej głowie pojawiła się pewna myśl:
Jakie pokolenie, taka wojna.
O co zatem w niej chodzi? Po co właściwie ci młodzi ludzie znaleźli się w Iraku?
Co za różnica, odpowiada Ray
Person w końcowym odcinku.
No właśnie... O co zatem
chodzi?
Zostawiam Was z tą myślą.
Muszę przyznać, że pochłonęłam ten wpis, naprawdę mnie zainteresowałaś, zaraz będę szperać w poszukiwaniu innych nowinek o tej serii i pewnie zafunduję sobie seans.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę! I już teraz życzę przyjemnego seansu.
Usuńto ewidentnie nie moje klimaty:)
OdpowiedzUsuńNie każdy lubi kino utrzymane w wojennej konwencji.
Usuńto prawda:) mój tata to lubi:)
UsuńTo może tacie by się serial spodobał ;)
Usuńpolece mu na pewno:)
Usuńpowiedział że obejrzy:D
UsuńMiło :)
UsuńJeżeli wojna, to tylko XX wiek. Irak chyba nigdy nie będzie tematem, o którym chciałabym czytać, a co dopiero oglądać go na ekranie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://tamczytam.blogspot.com/
Rozumiem. Ja akurat ogólnie chłonę wojenne produkcje, nie ma większego znaczenia, o jaką wojnę chodzi.
Usuńlubię takie obrazy,nie wiem czemu go nie obejrzałam?
OdpowiedzUsuńByć może, dlatego, że nie jest zbyt rozsławionym serialem, ja poniekąd też na niego przypadkiem trafiłam, poszukując produkcji o tematyce wojennej. Zawsze można nadrobić :)
UsuńNie znam, ale kompletnie nie moje klimaty :(
OdpowiedzUsuńWojenne kino trzeba po prostu lubić. Zresztą tak jest z każdym gatunkiem.
UsuńO co chodzi z tą wojną? To dobre pytanie, bo czasami widząc sceny w mediach, zastanawiam się, po co to wszystko... Więc serial daje dużo materiału, nad którym trzeba pomyśleć ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie za to też pokochałam ten serial, z każdym odcinkiem zadawałam sobie pytanie - po co to wszystko, miałam takie same dylematy jak bohaterowie korpusu, którzy w pewnym momencie, sami nie wiedzieli już po co się znaleźli na Bliskim Wschodzie.
UsuńO serialu nie słyszałam, ale z chęcią obejrzę. Przekonałaś mnie swoimi odczuciami co do niego :)
OdpowiedzUsuńhttps://roseaud.blogspot.com/
Wojenne książki czy filmy lubię, ale tylko te z czasów II wojny światowej, ewentualnie I wojny. O co chodziło w wojnie w Iraku każdy wie. Szkoda tylko, że człowiek zawsze liczy się w takich rozgrywkach najmniej. Świetna ta Twoja puenta "Jakie pokolenie, taka wojna" Nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuńTo prawda, ludzie najmniej się liczą, i nieważne czy chodzi o stronę atakującą czy broniącą się. O co chodziło może i wiadomo, ale sęk w tym, że ci młodzi mężczyźni sami już później nie wiedzieli po, co brali udział w tej wojnie, niektórzy byli tam, bo liczyli, że sobie nieco postrzelają, inni z miłości do służby itd. Początkowo mieli jeszcze w głowie słuszne idee, a potem tylko pustkę i uczucie bezsensu, bo nie byli przygotowani na to, co zobaczyli, z czym byli zmuszeni się zmierzyć.
UsuńNiestety nie moje klimaty:)
OdpowiedzUsuńWojny nie dla mnie. Staram się unikać tego tematu.
OdpowiedzUsuńNie słyszałam o tej produkcji. Musi to być bardzo nietresujące i takie inne niż filmy, które widziałam do tj pory. Myślę, że się skuszę na obejrzenie tego mini serialu.
OdpowiedzUsuńInteresujący wpis! :)
OdpowiedzUsuńxxBasia
Unikam produkcji wojennych, bo przez kilka dni mam wyłączony obraz na rzeczywistość i myślę tylko o tym filmie czy serialu. Jesień natomiast jest taką porą nostalgii i melancholii, że włączę sobie ten serial i obejrzę go, aby przekonać się, jak naprawdę wygląda wojna w Iraku, bez herosów i zbędnej pompatyczności.
OdpowiedzUsuńJa dokładnie tak samo mam! Ale nawet lubię ten stan, bo wtedy szukam możliwie jak najwięcej informacji na dany temat i jest to wzbogacające doświadczenie. Po obejrzeniu GK bardzo długo jeszcze żyłam losami młodych żołnierzy, myślę, że to głównie, dlatego, że aż takie zaskoczenie mnie spotkało, bo tak jak napisałam w recenzji, spodziewałam się strzelanki, krwi, herosów (do tego Nas wojenne kino przyzwyczaiło), a tutaj tego właściwie nie ma, są zwykli ludzie i wojna widziana ich oczami.
UsuńŻyczę przyjemnego seansu :)
Raczej nie moje klimaty ;/
OdpowiedzUsuńZapraszam:
unnormall.blogspot.com
szczerze to kocham filmy i książki o tematyce wojennej, szczególnie jeśli usłysze jest oparty na faktach to mogę oglądać i oglądać
OdpowiedzUsuńhttp://wooho11.blogspot.com/ - Zapraszam <3 Jeśli Ci sie spodoba - zaobserwuj :) na pewno się odwdzięczę :*
Historie na faktach są najlepsze, bo życie pisze najciekawsze scenariusze :)
UsuńMoże Generation Kill też Ci się spodoba :)
Brzmi bardzo ciekawie :)
OdpowiedzUsuń